Czymże, do cholery, jest miłość?
Po pięciu minutach zastanowienia przyszło mi do głowy tylko jedno zdanie:
miłość to szit. Po oberwaniu kilkukrotnie w łeb - za powtarzanie, że miłość nie istnieje - zmieniłam front. Owszem, owo enigmatyczne (jak Yeti, o którym każdy mówi, a nikt go nie widział) uczucie na M przewija się w podaniach i legendach staroceltyckich na tyle często, że można uwierzyć w jego istnienie. Ale, ha!, tu pojawia się nieścisłość.
Z mojego punktu widzenia miłość, kiedy już jest, powoduje tylko kłopoty, rozpacz i bicie szafy. (Osoby, które twierdzą inaczej muszą mi wybaczyć - osoba która nigdy nie jadła czekolady, tylko zawsze wyrób czekoladopodobny, nie jest w stanie rozwodzić się nad cudownym jej smakiem). Widzę zbyt wiele osób, które siedzą na dnie dołka zwanego NM (Nieszczęśliwa Miłość) zamiast radować się żywotem krótkim, acz urozmaiconym.
Natomiast kiedy jej nie ma, nasza cudowna M przyczynia się do frustracji, depresji i szarowacienia życia. No bo przecież każdy powinien kogoś mieć i kogoś kochać, prawda? A jeśli nie ma, to albo jest wyrzutkiem, albo biedakiem, którego trzeba pocieszać, że "jeszcze kogoś znajdzie, na pewno przed czterdziestką". Pomijając cały ten singielski bełkot, ja faktycznie nieco się przejmuję moją niezdolnością do uczuć wyższych wobec człowieka płci męskiej, potencjalnego męża, kochanka, ojca dzieci czy coś w tym stylu. TAK, przejmuję się! To, zdaje się, jest oznaka starzenia wnętrza ludzkiego.
I TAK, na pewno coś robię źle, gdzieś się potykam i padam na wejściu. Dlatego to szit - bo jest stanowczo za trudne i skomplikowane. I za długo muszę czekać, żeby jeszcze wierzyć głęboko w świetlaną przyszłość, ot co!
Prowokuję Cię, Miłości, przyjdź tu i pokaż się, udowodnij że istniejesz!