Szit. Wcale nie zadumałam się nad istotą życia i śmierci. Nie udało mi się spędzić chwili w ciszy nad grobem pradziadków. Nie uroniłam łezki.
Nie, żebym była nieczułym potworem (potworem z bagien owszem, ale nawet na bagnach miewamy uczucia). Ale jak można mówić o skupieniu, ciszy i refleksji, skoro chwilę po zakończeniu mszy, kiedy jeszcze trwa procesja, ludzie zaczynają się obcałowywać i plotkować jakby byli na targu? Jaki jest sens w pójściu na cmentarz, przebijając się przez tłumy niczym przed rockowym koncertem? Paskudne święto. A na domiar złego reportaże w TV, które wyglądają jak artykuły w wp.pl - czyli wszystko i nic o tym, co każdy dobrze wie, zna i czego ma już od dawna dosyć. "Dziś święto zmarłych, tych którzy odeszli przed kilkoma tygodniami, miesiącami, latami. Czujemy ból i smutek. To święto bardziej dla nas, niż dla nich". OOH, RLY?!
Mam własne święto. Pójście na cmentarz, kiedy nie ma tam żywej duszy, trzy głębokie wdechy. Uśmiech do nagrobnej płyty i szczera, prawdziwa łza na myśl o osobach, które znałam albo poznać nie zdążyłam. O tych, którzy byli i nagle ich nie ma. I zauważenie, że naprawdę mi przykro, bo niektórzy może byliby dumni, że jestem taka, a nie inna, może by to docenili bardziej niż ja sama. A potem stwierdzenie: "kurczę, w niebie musiało być smutno, skoro ich potrzebowali". I spokojny powrót do domu.
I mam też drugie święto zmarłych. Zmarłego. Zawsze, kiedy biorę do ręki jedną z książek Star Wars, które należały do mojego Wujka. Mam wrażenie, że to jest coś, co nas łączy, a o czym nigdy nie zdążyłam z nim pogadać. To jedyny tak luzacki człowiek, którego miałam szansę spotkać, taki, który zawsze nas rozśmieszał. I ciągle mam wrażenie, że mimo tylu spotkań praktycznie go nie znałam. A jeśli, to o wiele za mało.